MIĘDZYKLASOWY KONKURS
WIEDZY O PIEKIELNIKU
CZĘŚĆ III
W styczniu,
który dla naszej społeczności szkolnej jest miesiącem wyjątkowym, przypada
bowiem na niego Święto Szkoły, uczniowie mogli zagłębić się w historii tejże
instytucji. Uzupełnieniem suchych faktów historycznych były rozmowy z krewnymi,
bliższymi i dalszymi, które uświadomiły uczniom jak bardzo na przestrzeni lat
zmieniła się nasza szkoła. Poniżej prezentujemy wyniki konkursu oraz
zgromadzone przez uczniów wspomnienia absolwentów.
Punktacja za miesiąc grudzień/styczeń (pkt. za test + pkt. za pracę pisemną Szkoła we wspomnieniach moich bliskich):
Kl. IVa 4 + 5 = 9
Kl. IVb 0 + 4 = 4
Kl. Va 3 + 3 = 6
Kl. Vb 0 + 0 = 0
Kl. VI 5 + 0 = 5
Punktacja ogólna po trzech miesiącach zmagań:
1. Kl. IVa 24 pkt
2. Kl. VI 23 pkt
3. Kl. Va 18 pkt
4. Kl. IVb 15 pkt
5. Kl. Vb 11 pkt
GRATULUJEMY!
A już w marcu – Hej tam spod Tater, spod siwyk Tater...
Punktacja za miesiąc grudzień/styczeń (pkt. za test + pkt. za pracę pisemną Szkoła we wspomnieniach moich bliskich):
Kl. IVa 4 + 5 = 9
Kl. IVb 0 + 4 = 4
Kl. Va 3 + 3 = 6
Kl. Vb 0 + 0 = 0
Kl. VI 5 + 0 = 5
Punktacja ogólna po trzech miesiącach zmagań:
1. Kl. IVa 24 pkt
2. Kl. VI 23 pkt
3. Kl. Va 18 pkt
4. Kl. IVb 15 pkt
5. Kl. Vb 11 pkt
GRATULUJEMY!
A już w marcu – Hej tam spod Tater, spod siwyk Tater...
„Szkoła w oczach moich bliskich”
Weronika Kadaś:
„Gdy moja babcia i dziadek chodzili do szkoły, nie było jeszcze gimnazjum, tylko 7 klas. Szło się do szkoły w wieku 7 lat. Nie było zerówki ani przedszkola. W szkole nie uczono w języku polskim, tylko słowackim. Nie wszystkie dzieci chodziły razem do szkoły, bo szkoła była za mała. Dzieci musiały uczyć się w domach prywatnych. Jednym z takich domów była remiza. Latem prawie wszystkie dzieci chodziły boso, bo mało kto miał buty. Plecaków nie było, a żeby mieć w czym nosić książki trzeba było uszyć sobie torbę z płótna. Dzieci nie miały kredek, tylko kałamarzyk z atramentem. Chcąc coś napisać trzeba było pióro maczać w atramencie, a jak ktoś za dużo namoczył, to robił w zeszycie kleksy, za które dzieci dostawały linijką po palcach od nauczycielek. Zimą za wf-ie dzieci jeździły na sankach. Na przerwach, jak ktoś oczywiście blisko mieszkał, mógł pójść do domu, po tak zwane moskole, bo mamy zawsze piekły świeże, pyszne moskole. Jeśli ktoś broił, to pani kazała klęczeć w kącie a ręce trzymać w górze, a jak się jeszcze rozrabiało, pani dawała na ręce książki. Kiedy moi rodzice chodzili do szkoły było podobnie jak za czasów dziadków. Były już wtedy długopisy, ale dzieci nadal uczyły się w domach prywatnych.”
Dawid Śmiech:
„Za czasów mojego taty w naszej szkole nie było komputerowych zajęć informatycznych. Nie było też religii w szkole, odbywała się ona w salce katechetycznej koło kościoła. W wakacje przyjeżdżały dzieci z całej Polski i z innych krajów. Szkoła była bardzo rozwinięta sportowo, a najbardziej w sportach zimowych, głównie biegach narciarskich. Wychowania fizycznego uczył pan Władysław Kobiałka. Za czasów mojego taty przy szkoły był ogród i dużo kwiatków. Jedzenie przygotowywano w szkole i zawsze w zimie dawano ciepłą herbatę. Uczono się języka rosyjskiego. Zajęcia techniczne odbywały się w warsztatach, które były w piwnicach szkoły, gdzie znajdowały się stoły tkackie i ślusarskie.”
Patrycja Dziubek:
„Mój tata pamięta, jak w ramach gimnastyki wychodzili z nauczycielem w pole i roztrząsali siano dzień wcześniej skoszone. Cała klasa rzucała wtedy do siebie sianem, bawiąc i wygłupiając się. Zdarzało się również, że chodziło się całą klasą zbierać ziemniaki, a po zakończeniu paliło się ogniska i piekło ziemniaki lub kiełbasę. Tata wspomina również, że za jego czasów zdarzały się spóźnienia do szkoły, które najczęściej tłumaczyło się pracami w polu lub mówiąc, że zegar się zepsuł. Wspomina również, że w szkole była surowa dyscyplina, a podczas apeli szkolnych i różnych przemówień panowała cisza, jak makiem zasiał. Pomimo tego, że nauczyciele byli surowi, to chętnie pomagali uczniom w nauce i za to byli lubiani i szanowani przez uczniów.”
Klaudia Buroń:
„Dawniej szkoła w Piekielniku znajdowała się tam, gdzie dziś OSP. W tej szkole można było ukończyć siedem klas. W każdej klasie były drewniane ławki. Na każdej ławce był kałamarz z atramentem i nie było wody. W każdej klasie był piec, w którym paliło się drewnem. Łazienki były na polu, a nie w środku. W klasie była umywalka, na której stała miska i dzban z wodą. Nauczycieli było bardzo mało – tak jak i uczniów. Jedna z klas posiadała scenę, na której dzieci wystawiały różne przedstawienia. Później było osiem klas. Byli też nauczyciele języka rosyjskiego. Nie było sklepików w szkołach. Obok szkoły było boisko, na którym odbywały się zajęcia wychowania fizycznego.”
Katarzyna Wójcik:
„Moja mama, jako uczennica klas I-III, uczyła się w domach prywatnych. Dopiero w klasie IV zaczęła chodzić do szkoły, w której my teraz się uczymy. Bardzo miło wspomina szkołę i nauczycieli, którzy ją uczyli. Moja mama w szkole podstawowej uczyła się osiem lat. Nie było wtedy gimnazjum i uważa, że wtedy było dużo lepiej. Moja mama pamięta, jak w szóstej klasie była w Czarnym Dunajcu w kinie na Akademii Pana Kleksa. Pamięta też, że każdego roku w Dzień Wiosny chodzili topić Marzannę. Były to fajne wycieczki.”
Daniel Kotlarczyk:
„Dawno temu na początku XX wieku dzieci nie miały zeszytów. Każdy był zaopatrzony w czarną tabliczkę podobną do szkła, ale chropowatą. Do pisania używano tzw. rysików podobnych do ołówka. Rysika nie można było zaostrzyć. Podczas pisania się ścierał. Chcąc nauczyć się liter i liczb trzeba było je napisać i zapamiętać. Po zapamiętaniu ścierało się je ściereczką i pisało inne. Uczeń kończył szkołę, gdy opanował liczenie, pisanie i czytanie.”
Justyna Stafira
O naszej szkole opowiadał mi mój tata. Uczęszczał do tej szkoły od momentu jej wybudowania. Był wtedy w IV klasie szkoły podstawowej. Tata, jak wiele innych dzieci, nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie otworzą nową szkołę. Rozpoczęcie nauki w tej szkole, było dla niego dużym przeżyciem. Wszystko było takie nowe i świeże. Dawniej w naszej szkole nie było ściany oddzielającej gimnazjum i szkołę podstawową, ponieważ gimnazjum po prostu nie istniało. Natomiast było osiem klas plus zerówka. Ze szkoły jeździło się na olimpiady przedmiotowe oraz na zawody sportowe – letnie i zimowe. Była nawet wypożyczalnia nart. Dzieciom brakowało tylko dobrego boiska sportowego, takiego jakim jest dzisiejszy orlik. Nie było też placu zabaw. Najbardziej lubianą grą był tenis stołowy, grano w niego na każdej przerwie, a także po lekcjach. Mój tata również uwielbiał grać w ping-ponga. Szkoła była zaprzyjaźniona z MPK (Miejskim Przedsiębiorstwem Komunikacyjnym) i dlatego często w roku szkolnym dzieci jeździły na wycieczki, m. in. do innych szkół im. Kornela Makuszyńskiego. W okresie ferii zimowych i wakacji do naszej szkoły na wypoczynek przyjeżdżały dzieci z innych miejscowości. Często uczniowie z Piekielnika nawiązywali z nimi znajomości, grali z nimi w piłkę nożną oraz korzystali z innych atrakcji organizowanych w tym czasie. Jedną z uroczystości, która najbardziej utkwiła mojemu tacie w pamięci było nadanie szkole imienia oraz podarowanie jej sztandaru. Dawniej każdy uczeń obowiązkowo musiał nosić granatowy fartuszek. W późniejszym czasie, po nadaniu szkole imienia, obowiązkowa była także tarcza z białą różą i nazwą szkoły. Przypinało się ją do fartuszka. W szkole istniało kilka organizacji, m. in.: ZHP (Związek Harcerstwa Polskiego) oraz SKO (Szkolna Kasa Oszczędności), do której można było wpłacać swoje kieszonkowe. Prawie każde dziecko korzystało z możliwości oszczędzania i na koniec roku szkolnego lub po kilku latach zaoszczędzone pieniądze można było sobie wyciągnąć. Dzięki temu dzieci uczyły się oszczędzania i systematyczności. Nie było sklepiku tak jak teraz i każdy uczeń drugie śniadanie przynosił z domu. W okresie zimowym dzieci dostawały w szkole ciepłą herbatę. Mój tata wspomina tamten okres dobrze. Lata spędzone w szkole to miłe wspomnienia, do których wraca się zawsze z przyjemnością.
„Gdy moja babcia i dziadek chodzili do szkoły, nie było jeszcze gimnazjum, tylko 7 klas. Szło się do szkoły w wieku 7 lat. Nie było zerówki ani przedszkola. W szkole nie uczono w języku polskim, tylko słowackim. Nie wszystkie dzieci chodziły razem do szkoły, bo szkoła była za mała. Dzieci musiały uczyć się w domach prywatnych. Jednym z takich domów była remiza. Latem prawie wszystkie dzieci chodziły boso, bo mało kto miał buty. Plecaków nie było, a żeby mieć w czym nosić książki trzeba było uszyć sobie torbę z płótna. Dzieci nie miały kredek, tylko kałamarzyk z atramentem. Chcąc coś napisać trzeba było pióro maczać w atramencie, a jak ktoś za dużo namoczył, to robił w zeszycie kleksy, za które dzieci dostawały linijką po palcach od nauczycielek. Zimą za wf-ie dzieci jeździły na sankach. Na przerwach, jak ktoś oczywiście blisko mieszkał, mógł pójść do domu, po tak zwane moskole, bo mamy zawsze piekły świeże, pyszne moskole. Jeśli ktoś broił, to pani kazała klęczeć w kącie a ręce trzymać w górze, a jak się jeszcze rozrabiało, pani dawała na ręce książki. Kiedy moi rodzice chodzili do szkoły było podobnie jak za czasów dziadków. Były już wtedy długopisy, ale dzieci nadal uczyły się w domach prywatnych.”
Dawid Śmiech:
„Za czasów mojego taty w naszej szkole nie było komputerowych zajęć informatycznych. Nie było też religii w szkole, odbywała się ona w salce katechetycznej koło kościoła. W wakacje przyjeżdżały dzieci z całej Polski i z innych krajów. Szkoła była bardzo rozwinięta sportowo, a najbardziej w sportach zimowych, głównie biegach narciarskich. Wychowania fizycznego uczył pan Władysław Kobiałka. Za czasów mojego taty przy szkoły był ogród i dużo kwiatków. Jedzenie przygotowywano w szkole i zawsze w zimie dawano ciepłą herbatę. Uczono się języka rosyjskiego. Zajęcia techniczne odbywały się w warsztatach, które były w piwnicach szkoły, gdzie znajdowały się stoły tkackie i ślusarskie.”
Patrycja Dziubek:
„Mój tata pamięta, jak w ramach gimnastyki wychodzili z nauczycielem w pole i roztrząsali siano dzień wcześniej skoszone. Cała klasa rzucała wtedy do siebie sianem, bawiąc i wygłupiając się. Zdarzało się również, że chodziło się całą klasą zbierać ziemniaki, a po zakończeniu paliło się ogniska i piekło ziemniaki lub kiełbasę. Tata wspomina również, że za jego czasów zdarzały się spóźnienia do szkoły, które najczęściej tłumaczyło się pracami w polu lub mówiąc, że zegar się zepsuł. Wspomina również, że w szkole była surowa dyscyplina, a podczas apeli szkolnych i różnych przemówień panowała cisza, jak makiem zasiał. Pomimo tego, że nauczyciele byli surowi, to chętnie pomagali uczniom w nauce i za to byli lubiani i szanowani przez uczniów.”
Klaudia Buroń:
„Dawniej szkoła w Piekielniku znajdowała się tam, gdzie dziś OSP. W tej szkole można było ukończyć siedem klas. W każdej klasie były drewniane ławki. Na każdej ławce był kałamarz z atramentem i nie było wody. W każdej klasie był piec, w którym paliło się drewnem. Łazienki były na polu, a nie w środku. W klasie była umywalka, na której stała miska i dzban z wodą. Nauczycieli było bardzo mało – tak jak i uczniów. Jedna z klas posiadała scenę, na której dzieci wystawiały różne przedstawienia. Później było osiem klas. Byli też nauczyciele języka rosyjskiego. Nie było sklepików w szkołach. Obok szkoły było boisko, na którym odbywały się zajęcia wychowania fizycznego.”
Katarzyna Wójcik:
„Moja mama, jako uczennica klas I-III, uczyła się w domach prywatnych. Dopiero w klasie IV zaczęła chodzić do szkoły, w której my teraz się uczymy. Bardzo miło wspomina szkołę i nauczycieli, którzy ją uczyli. Moja mama w szkole podstawowej uczyła się osiem lat. Nie było wtedy gimnazjum i uważa, że wtedy było dużo lepiej. Moja mama pamięta, jak w szóstej klasie była w Czarnym Dunajcu w kinie na Akademii Pana Kleksa. Pamięta też, że każdego roku w Dzień Wiosny chodzili topić Marzannę. Były to fajne wycieczki.”
Daniel Kotlarczyk:
„Dawno temu na początku XX wieku dzieci nie miały zeszytów. Każdy był zaopatrzony w czarną tabliczkę podobną do szkła, ale chropowatą. Do pisania używano tzw. rysików podobnych do ołówka. Rysika nie można było zaostrzyć. Podczas pisania się ścierał. Chcąc nauczyć się liter i liczb trzeba było je napisać i zapamiętać. Po zapamiętaniu ścierało się je ściereczką i pisało inne. Uczeń kończył szkołę, gdy opanował liczenie, pisanie i czytanie.”
Justyna Stafira
O naszej szkole opowiadał mi mój tata. Uczęszczał do tej szkoły od momentu jej wybudowania. Był wtedy w IV klasie szkoły podstawowej. Tata, jak wiele innych dzieci, nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie otworzą nową szkołę. Rozpoczęcie nauki w tej szkole, było dla niego dużym przeżyciem. Wszystko było takie nowe i świeże. Dawniej w naszej szkole nie było ściany oddzielającej gimnazjum i szkołę podstawową, ponieważ gimnazjum po prostu nie istniało. Natomiast było osiem klas plus zerówka. Ze szkoły jeździło się na olimpiady przedmiotowe oraz na zawody sportowe – letnie i zimowe. Była nawet wypożyczalnia nart. Dzieciom brakowało tylko dobrego boiska sportowego, takiego jakim jest dzisiejszy orlik. Nie było też placu zabaw. Najbardziej lubianą grą był tenis stołowy, grano w niego na każdej przerwie, a także po lekcjach. Mój tata również uwielbiał grać w ping-ponga. Szkoła była zaprzyjaźniona z MPK (Miejskim Przedsiębiorstwem Komunikacyjnym) i dlatego często w roku szkolnym dzieci jeździły na wycieczki, m. in. do innych szkół im. Kornela Makuszyńskiego. W okresie ferii zimowych i wakacji do naszej szkoły na wypoczynek przyjeżdżały dzieci z innych miejscowości. Często uczniowie z Piekielnika nawiązywali z nimi znajomości, grali z nimi w piłkę nożną oraz korzystali z innych atrakcji organizowanych w tym czasie. Jedną z uroczystości, która najbardziej utkwiła mojemu tacie w pamięci było nadanie szkole imienia oraz podarowanie jej sztandaru. Dawniej każdy uczeń obowiązkowo musiał nosić granatowy fartuszek. W późniejszym czasie, po nadaniu szkole imienia, obowiązkowa była także tarcza z białą różą i nazwą szkoły. Przypinało się ją do fartuszka. W szkole istniało kilka organizacji, m. in.: ZHP (Związek Harcerstwa Polskiego) oraz SKO (Szkolna Kasa Oszczędności), do której można było wpłacać swoje kieszonkowe. Prawie każde dziecko korzystało z możliwości oszczędzania i na koniec roku szkolnego lub po kilku latach zaoszczędzone pieniądze można było sobie wyciągnąć. Dzięki temu dzieci uczyły się oszczędzania i systematyczności. Nie było sklepiku tak jak teraz i każdy uczeń drugie śniadanie przynosił z domu. W okresie zimowym dzieci dostawały w szkole ciepłą herbatę. Mój tata wspomina tamten okres dobrze. Lata spędzone w szkole to miłe wspomnienia, do których wraca się zawsze z przyjemnością.